Sam nie wiem, dlaczego zgodziłem się na taki samobójczy krok. (...) Mówię i mówię, ale czuję, że idzie jak po grudzie. Widzę, że ich to kompletnie nie interesuje. To najtrudniejszy target, jaki można sobie wyobrazić. Jest kiepsko, ale cisnę ten wózek. Ksiądz, który mnie zaprosił, też nie jest w euforii. Trudno. (...) Na drugi dzień odbieram telefon. Dzwoni ten ksiądz i mówi: „Słuchaj! Wydarzyło się coś niesamowitego. Przyszedł jakiś facet, zaplątał się jakoś na tę katechezę, a potem poprosił mnie o spowiedź. »Nie spowiadałem się od 15 lat« – mówił. – Bardzo dotknęło mnie świadectwo, które usłyszałem”. Dla mnie to było niesamowite doświadczenie: nawet z takiego chaosu, z czegoś tak lichego, Bóg jest w stanie wyprowadzić dobro. Pomyślałem: nie ma co się opierać… (...)
Może i tak? Spowiadałem się przez lata u księdza, z którym, delikatnie mówiąc, różniliśmy się politycznie. Nie spotykaliśmy się kompletnie w przeżywaniu rzeczywistości tego świata. Było gęsto, ostro. Siekiera wisiała w powietrzu. Ale nagle, w czasie spowiedzi, dokonywała się jakaś przemiana – następowało spotkanie. Spotykałem kapłana, który jest totalnie wyrozumiały dla grzesznika, znikało całe zacietrzewienie. To była taka dwutorowa sytuacja: prywatnie się różnimy, ale w sakramencie łaska płynie strumieniami. Ja myślę, że paradoksalnie Kościół musi jeszcze wiele zepsuć. Po to, by świat zobaczył, że nie opiera się na ludziach. By znikło to całe mdławe moralizatorstwo.(...)
Miałem taki lekki protestancki lot... Postanowiłem jednak pójść do spowiedzi ostatni raz…
Oficjalne pożegnanie z sakramentem?
Tak! Idę do konfesjonału po raz ostatni. Trochę po to, by wypróbować Pana Boga. I nagle ksiądz, którego kompletnie nie znam, mówi: „Słuchaj, Jacku” (włosy stanęły mi dęba!), i zaczyna mi opowiadać o tym, co ja wczoraj robiłem. Pyta, jak było na giełdzie, wyciąga jakieś fakty z mojego życia, o których nie mógł wiedzieć! Zamurowało mnie. Byłem przerażony, próbowałem ogarnąć jakoś tę rzeczywistość. Skąd on może coś o mnie wiedzieć? Urządziłem całe śledztwo, ale do niczego nie doszedłem. Minął rok. Szedłem do tej parafii załatwić jakieś formalności. Wchodzę do kancelarii i… widzę za biurkiem tego księdza. Uśmiecham się: „To ja, Jacek”. A on patrzy na mnie zdumiony i rzuca: „No i co z tego?”. A ja nagle orientuję się, że on mnie kompletnie nie zna. W dodatku jest nieuprzejmy i wychodzi kwestia „ile się należy”
Czyli Bóg działa w Kościele w tym, co jest w nim najsłabsze?
Myślę, że tak. Opowiem ci całkiem świeżą historię. Bywa tak, choć ludzkość o tym pewnie nie wie, że księża palą papierosy. Niektórzy nie palą, inni palą po kryjomu, w ubikacjach, ale nieliczni wychodzą z podziemia i palą publicznie. I jest taka sytuacja. Tuż przed katechezami stoi jeden z prezbiterów i po prostu kurzy. I nagle podchodzi do niego jakiś facet i rzuca: „Słyszałem o tych waszych katechezach, ale wydawało mi się, że to nie dla mnie. Ale tak przechodzę, patrzę, a ksiądz tak tu stoi i kurzy, więc mówię: przyjdę”. I przyszedł. Pomyślałem: Boże, skoro Ty z czegoś takiego możesz wyprowadzić dobro…
Tekst jest fragmentem rozmowy Marcina Jakimowicza z Jackiem Borusińskim, której całość została opublikowana w tygodniku "Gość Niedzielny".